długodystansowiec długodystansowiec
651
BLOG

SURREALISTYCZNA POLSKA

długodystansowiec długodystansowiec Polityka Obserwuj notkę 3

 

Pani Lidi Geringer de Oedenberg dedykuję, która się martwi, że Polki na prezydenta kandydować nie chcą. I Maryśce ze Stefanówki, która pewnie dzisiaj znowu głodna i pobita spać poszła...

               

  W sztuce surrealizm odrzucał krępujące proces tworzenia zasady logiki, wybierał elementy przypadkowe, inspirował się marzeniami sennymi i sztuką umysłowo chorych. Kreował dzieła, składające się z elementów, które każde z osobna były aż do bólu realne jednak zestawione razem w zaskakujących najśmielsze wyobrażenia kombinacjach wygladały jak wizja schizofrenika. Lubiłam sztukę surrealizmu, jej nieprzewidywalność, przedziwne połączenie tego co realne z nierealnością kompozycji w jej ostatecznym, całościowym wymiarze. Czym innym jest jednak doświadczenie surrealizmu jako sztuki podziwianej w muzealnych salach a czym innym surrealizm jako doświadczenie rzeczywistości, która od jakiegoś czasu stała się częścią mojego życia.

  Trzy lata temu zdecydowałam się na opuszczenie jednego z dużych uniwersyteckich miast Kanady i osiedlenie w maleńkiej wiosce gdzieś na wschodnich rubieżach Polski. Tutaj rozpoczęło się moje smakowanie surrealizmu już nie jako sztuki ale jako sposobu życia. Z dnia na dzień powoli stawałam się elementem żywego obrazu malowanego pędzlem umysłowo chorego maniaka, który malując swoją schizofreniczną wizję na siłę starał się uczynić mnie jego częścia składową. I co jest jeszcze bardziej dziwne to to, że im gwałtowniej się opierałam tym bardziej stawałam się integralną częścią tego malowidła. Wszysko co mnie tutaj otacza ma swoją pokręconą logikę a elementem surrealistycznym okazuję się ja, która nijak ma się do misternie ułożonej kompozycji.

  A moje doświadczenie tego zyciowego surrealizmu zaczęło się tak niewinnie. Od budowania płotu. Takiego zwykłego, z wikliny jakie w XIX wieku otaczały wiejskie zagrody i przylegające do nich „grzędy”, przy których rosły prawie już zapomniane malwy i wielobarwne kwiaty przeplatające się z kolczurką namiętnie wciskającą się w każdą wolną pomiędzy sztachetkami szczelinę, a natką pietruszki i czerwienią buraczanych liści.

  Pod starym płotem uginającym się pod naporem ciężkich od nadmiaru kwiatów fioletowych bzów a włoskim orzechem ustawiłam zadaszoną figurę Chrystusa Frasobliwego, którego głowa boleśnie wspiera się na załamanej dłoni, a po którego twarzy spływają łzy koślawe wyciosane ręką białoruskiego chłopa. Jakby wstydliwie chowa się ze swoją boleścią pomiędzy miłosierną zielenią dającą mu schronienie przed oczami ciekawskich. Tu będzie sobie mógł spokojnie popłakać nad losem moim i tych, którzy kiedyś przystaną nad tym Jego niezdarnym, siekierą wyrzezanym zatroskanym licem. Wrażliwa kolczurka wspina się po pniu jakby chciała okryć Jego nagie ciało ciepłem swoich liści aby nie czuł chłodu gdy nad ranem zimne mgły z niedalekich pól będą wpełzywać pod wiejskie płoty. I pająki mu delikatną przędzą stopy owijają aby nie marzł gdy przymrozki zetną ziemię.

  A Frasobliwy ma nad czym zapłakać.

  Rudy Bronek pił całe życie. Od kiedy pamięta. Rolę po ojcach brat przejął. Bo trzeźwy był. On teraz w oborze z klepiskiem mieszka. Zimą do mnie po świeczki przychodził „Bo bym se pani cosik poczytał” mówił. Wyszedł z pudłem świec. „Tylko obory nie spal jak popijesz”. Bronek jest niski, przygarbiony, ręce ma długie, zawsze schowane w kieszeniach starej kapoty. Jesienią całe kosze opieńków mi przynosi, które pieczołowicie w słoki wkładam. Według Bronka przepisu z cebulką smażone i pomidorami. Jego niebieskie oczy już dawno wyblakły. Mało gada. Chyba, że wódki popije. Ostatnio u mnie trawę kosił. Za zarobione pieniądze litr wódki kupił, papierosy i chleb. Wódkę wypił od razu, pod sklepem. Bo Bronek swój honor ma. W robocie nie pije. Odwiozłam go do domu. „Słyszałem, że pani po wsi o Franczaka pyta”. Prawda, pytałam. „Ja pani powiem tylko nie dzisiaj bo mnie ta wódka jakoś szumi”.Wiem, że mu wódka zawsze w tej ryżej głowie szumi więc się dopytuję mimo wszystko. „On do mojej matuli przychodził. Mówił kiedy będzie i kazał pierogów ulepić i bigosu zgotować. Do chałupy nigdy nie wchodził. Jadł w oborze i wychodził w noc. Bał się, że go zdradzą. Pani, ale tutaj to by go nikt nie zdradził. Ja z nim nie gadał bo dzieciuch byłem i matula do chałupy zaganiali”. Tyle się tylko dowiedziałam bo jego ruda głowa obsunęła się w pijackim zmęczeniu. „Bronek wysiadaj. Do chałupy my dojechali”.  Niechętnie otworzył drzwi. „Ja pani wszystko powiem jak wytrzeźwieję” obiecał na odchodne.

   Biały Józek służy mi wiernie jak Szczepan Salomei Brynickiej z „Wiernej rzeki” Żeromskiego. Jako jedyny ze wsi podszedł do mnie pierwszego dnia jak tylko zobaczył, że się wprowadzam. „Pani, ja dwadzieścia lat piłem ale od czterech lat jestem trzeźwy. Jak pani chce to pomogę”.Ujał mnie swoją szczerością. Zgodziłam się. Zresztą nie miałam wyjścia. Nikogo tu nie znałam a reszta miejscowych tylko stała na drodze i milcząco się przyglądała. I nie wiedziałam czy w tym milczeniu jest wrogość czy li tylko zaciekawienie. Z czasem Biały stał się u mnie gospodarzem. Dba o zagrodę, kosi trawę ma klucze do wszystkich zakamarków. Zawsze mówi „u nas”. Mogę mu zaufać z psami gdy wyjeżdżam na dłużej. Odkuł się trochę. Długi pozapłacał, traktor samoróbkę kupił, odremontował i dumnie nim zajeżdża aby mi grzędy zaorać. I rzeczywiście do kielicha nigdy nie zagląda. Skarb. Klnie jednak niemiłosiernie do czego już zdążyłam się przyzwyczaić. Mieszka z żoną dwie chałupy dalej. Ze swojej wsi nigdy nie wyjeżdżał. Najdalej do Lublina do lekarza. Tu jest jego świat. Niby taki prosty a jakże skomplikowany. Jego brat bliźniak popełnił samobójstwo. „Baba go na stryczek zaprowadziła”, mówi. Kilka lat temu jego syn rownież się powiesił. Sam go ze sznura odcinał. Tego samego roku zamordowano mu córkę. Jej szkielet po paru miesiącach odnaleziono w lesie, kilkadziesiąt kilometrów od wioski. Mówią, że teść z mężem ją zamęczyli. Nikogo jednak nie skazano. Od tego czasu Biały nie pije. Nie może też spać po nocach. Boi się gdy ciemność nadchodzi. Siedzi przy piecu i pali skręta za skrętem z tytoniu, który sam uprawia. Pola nie ma. Roboty też żadnej. Dwadzieścia lat pracował „przy drogach” ale państwowe przedsiębiorstwa polikwidowano. Opieka daje tylko 250 zł. na dwoje. Z tego mają się utrzymać. Niedożywiony, ciężko chory na serce. Dla niego to Frasobliwy mnie na tę wieś wysłał aby on miał parę groszy na życie. I pewnie miał rację. I tak żyjemy razem i obok siebie zżyci już jak rodzina. Na dobre i złe. „Jakby pani, kto chciał krzywdę zrobić to jak go tak...” i tu pokazuje dużym kuchenym nożem jakby mu gardło poderżnął. Nawet jak go u mnie w zagrodzie nie ma to i tak na wszystko ma oko i wie kto pod chałupę zajechał. „Ten chudy co był u pani wczoraj to dach będzie robił?”  zagaduje z rana niewinnie. „Nie Józek. On na unwersytecie wykłada”. Biały zagwizdał przeciągle z uznaniem i sztachnął się domowym skrętem. „To ch...j musi uczony jest".

  Czasami Biały Rudego Bronka prosi o pomoc gdy na wiosnę więcej u mnie roboty. Poszliśmy wikliny naciąć aby płot uwić. Takie zasieki aby psy w grzędy nie wchodziły.

Bronkowi trzeba było po drodze mamrota kupić bo mu ręce drżały i nijak siekierki utrzymać nie mógł.

Józek, ile ci opieka daje?”

„250” 

„Mnie też ale już chyba nie długo.”

„A co s........y wymyśliły?”

„Uczyć sie każą”

???? Biały splunął z obrzydzeniem. Uczyć?”

„Uczyć. Trzy razy mogę odmówić a jak nie pójdę to mi zasiłek zabierą.”

No to idź jak takie s.......y.”

„Nie mogę Biały. Na komputery wysyłają a ja nawet z komórki zadzwonić nie umiem”

„A to ch..e”

Bronek potaknął. „No to im podpisałem, że nie pójdę a one mnie znowu wołają. Angielskiego uczyć się każą a ja, Biały, po polsku pisać nie uczony. I z kim ja by po angielsku gadał.? Z twoją kanadyjką?"

Biały kiwnął głową na argumentacje Bronka ze zrozumieniem.

„Teraz chcą aby ja się uczył ocieplenia na wysokich budynkach zakładać, dziesięć pięter i więcej. A czy ty mnie Józek widział aby ja kiedy prosto chodził?.

„Nie” – odpowiedział Biały Józek. „Nigdy.” To prawda. Rudy Bronek od kilkudziesięciu lat prosto nie chodzi.

  Brzmiało to wszystko jak tekst z kabaretu. Ale to nie był kabaret. To polsko-unijna rzeczywistość. Nikomu tak naprawdę nie chodzi o to aby tych ludzi nauczyć konkretnego zawodu szewca, posadzkarza czy ogrodnika. A Rudy Bronek na roślinach i drzewach  zna się jak nikt inny. Sprawdzałam w „opiece". Nikt wydumanych przez nich i narzuconych z góry kursów „doskonalenia zawodowego” nie bierze. Bo i po co? Na co Bronkowi angielski czy programowanie komputerowe? Przecież on ledwo co szkołę podstawową kilkadziesiąt lat temu skończył i nawet prostego podania po polsku napisać nie umie. Ale biurokracja odnotowała, że kursy oferowano. Normę wyrobiono. A Bronki, Józki i Stachy? Przecież tak naprawdę to o nich nie chodzi.

  Przez kilkadziesiąt lat było w pobliskich Piaskach duże targowisko koni i trzody hodowlanej. Nawet górale z Zakopanego po konie i bydło tam jeździli. Miejscowe niezły zarobek miały sprzedając to co wyhodowali. I niezależne były. Ale zmiany naszły. Lokalny burmistrz na co innego plac potrzebował. Pracy nie ma. Żadnej. Pozostaje tylko 250 zł. z „opieki”. Czasami do bogatszych gospodarzy na „odrobek” można pojść. Gnój wywieźć. Porzeczki pozrywać. Ale i to nie zawsze. Ukraińce tańsze są do roboty. Za 2 zł. na godzinę i michę strawy przyjdą. I to jest ta Polska. Europejska, o której establishment dziennikarski i polityczny się nie zająknie. Polska, gdzie ci co bardziej przedsiębiorczy na szmugiel do Ukrainy jeżdżą. Papierosami i wódką handlują. Ludzie z góry skazani na przegraną. Na wybory nie pójdą. „Pani, po co? Oni i tak siebie sami wybiorą.”  Co światlejsi pójdą głosować na PiS. „Bo ten Kaczyński to Lalka odznaczył. Pamiętał”.   Ale tym elektoratem się pogardza. Mohery. A my musimy do Europy. Pędem. Tak. Są dwie Polski. Ja tę drugą Polskę poznałam. Te wydziedziczoną. Niechcianą. Zapomnianą. I stała się ona mimo woli moją Polską. Taką surrealistyczną jak obraz wariata.

 Krzyży przy drogach i kapliczek tutaj co niemiara. I baby na wiosnę je plastikowymi kwiatami przystrajają i gdzieniegdzie w maju nowenny do Panienki Przenajświetszej zapieją. Bo Panienka też kobita to wie jak to w życiu wiejskiej baby bywa. To jej żale wyłkają, że chłop pije a w domu ziemia chwastem zarasta, że dzieciaki chore a on rentę na wódkę od ruskich wymienia, że czasami przyłoży tak iż w oczach ciemno się robi. A Maryśka spod lasu na Stefanówce to nawet Panience już nic mówić nie chce. Bo i co ona może biedna poradzić na to, że jej chłop i syn gorzale śluby złożyli a chałupa kiedyś dorodna jak dworek wokoło sadów kwitnących rozłożona i bielonymi belkami dumnie do drogi wypięta teraz w perzynę się zamienia?  Teraz wszystko zamarło. Obejście straszą rozwalone mury z rozdziawioną gębą belek co kiedyś do ogacania służyły i psy głodne na uwięzi wyją niemiłosiernie z głodu i pragnienia konając. Krowiny też nie ma bo spragniona nawozu się napiła i pękła jak przekłuty balon. Szkoda jej bydlęcia bo dobre było i mleka dużo dawała. No i zżyła się z nią. Jedyna czułość, ktorej doświadczyła to wtedy jak policzek do jej ciepłego brzucha przytulała glaszcząc z czułością. Teraz to tylko stary i syn biją jak pieniędzy co na chleb ma na wódkę dać nie chce. No i co ona Panience gadać będzie? Chociaż Przenajświetsza to też pewnie swoje babskie niedole znosić cierpliwie musi.

  Patrzę na te kobiety, które mimo młodego jeszcze wieku wyglądają jak własne babcie, dzięki którym te wsie jeszcze jakoś prosperują i pytam się samej siebie czy Partia Kobiet i feministki tak walczące o prawa kobiet do aborcji, in vitro, parytety, etc. tak naprawdę wiedzą gdzie leży problem kobiet polskich? Czy kiedyś były na wsiach jak moja gdzie „Wysokie Obcasy” nie docierają? Czy rozmawiały z tymi kobietami o ich problemach? Tych rzeczywistych. Nie wyimaginowanych. Bardzo chętnie zawiozłabym je do Maryśki ze Stefanówki.

Jak narazie to tylko Panienka ich problemy rozumie. I nawet jak sama pomóc nie potrafi to wyżalić się pozwoli i popłakać. Tak aby sił na dzień nastepny nabrać.

  Kiedyś to wielkie święto było jak w maju ksiądz wschodzące łany błogosławił a ludziska ze śpiewem na pola wychodzili. Ale to było dawnej kiedy wiejskie głupie jeszcze były. Kto teraz błogosławieństwa Pana potrzebuje kiedy chemią wystarczy obficie sypnąć aby zieleń zbóż z czarnych bruzd ziemi wychynęła?

  Tak więc stoją krzyże w czerwień i żółć plastikowych girlandów owite. Solidny chiński plastik chwastem nie zarasta. Pod krzyż chodzić nie trza by chwaściska wyrywać.

  Tak po ludzku myślę sobie, że u mnie Frasobliwy szczęśliwszy w jedwab pajęczyn spowity i kolczurką przyodziany. Prawdziwszy. I spokojnie wypłakać się może, że na pola już nie chodzi, że ludziska go z chałup wyrzucili. A Rudy Dyzio wieczorem pokornie w kłębek się zwinie pod Jego stopami i wiem, że jego psia wierność i obszczekiwanie obejścia też w tamtych zaświatach doczeka się swojej nagrody. I kot przystanie. Grzbiet wypręży. Mysz w daninie złoży. I ja pisząc te słowa przez drzwi otwarte widzę Jego przygarbione plecy i wierzę, że tę wieś jakoś, w sobie tylko znany sposób, przez to morze szmuglowanej ukrainskiej wódki bezpiecznie przeprowadzi. I z babami przy studni przyjacielsko porozmawia. Maryśce ze Stefanówki chore nogi uleczy, Białemu spokojną noc da i sprawi, że Rudy Bronek będzie chodził prosto. Bo stąd do Europy daleko a Frasobliwy tak blisko. Jak zawsze. Na wyciągnięcie ręki chociaż czasami taki surrealistyczny w tych chińskich palstikowych kwiatkach wystających spod korony cierniem uciskającej skronie.

PS.

Powyższy tekst wiąże się z poprzednimi, a zwłaszcza z tym o Lalku. Bo to o jego wsi. Kilkadziesiat lat po wojnie.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka